14 Maniacka Dziesiątka jednak nie tak Recordowa!

Olbrzymie zawirowania towarzyszące dawnej Maniackiej Dziesiątce i nakręcanie publiki zapowiedziami jeszcze bardziej recordowej imprezy napotkały na swojej drodze mur. Mur rzeczywistości, który moim zdaniem okazał się nie do sforsowania.

Po sumiennie i ciężko przepracowanej zimie. Potężnych objętościach i całej masie treningu funkcjonalnego z niecierpliwością czekałem tego startu.  To nim właśnie otworzyłem najbardziej pracowity miesiąc tego sezonu startowego. Nakręcałem się tym bardziej, im więcej wspominałem ubiegłoroczną imprezę na której zaskoczyłem nawet sam siebie.

W tym roku jednak nie myślałem nawet o urywaniu kolejnej minuty z hakiem, czy coś w tym rodzaju. Doceniam bardzo swój zeszłoroczny rezultat, Dlatego nastawiałem się bardziej na podobnie ściganie,  niż próby zwojowania świata. Tym bardziej, że na niedzielne południe zapowiadano mocne słońce, które rzeczywiście tego właśnie dnia intensywnie rozświetliło się nad Poznaniem oraz dość wartko wiejący wiatr. Nieco inne zdanie, w tym temacie miał mój trener ale tego nie ma sensu teraz już rozgrzebywać.

Po przedstartowej rozgrzewce i kilku tradycyjnych toaletach zapakowałem się do swojej strefy startowej. Co ciekawe, była to Strefa C, która znajdowała się na szarym końcu pierwszej fali. Choć zgodnie z zapisem regulaminu miała być przydzielana wg ubiegłorocznych wyników. No ale cóż, szczęśliwie udało mi się przecisnąć przez tłum i zająć sprawiedliwe miejsce startu.

Wystrzał startera nastąpił równo, w samo południe.  Początek biegu układał się bardzo pomyślnie. Złapałem się mocnej, kilkunastoosobowej grupy trzymającej tempo 3:15min/km. Chowałem się na jej tyłach próbując osłonić od wiatru. Choć przy moim wzroście to i tak zawsze coś tam w paszczę zawiewa. Stan ten trwał niezmiennie, aż do poznańskich Grabar, gdzie znajdował się półmetek trasy. Matę pomiarową mijam w 16:20. Szybko ale nie panikuję, bo czuję się rewelacyjnie. Nawet nogi wydawały się jeszcze lekkie. Postanowiłem zaatakować! Powoli, lecz sukcesywnie przesuwałem się na czoło grupy, aż ostatecznie się od niej oderwałem ruszając w samotny pościg. Nie wiem, co działo się z tyłu. Od tego momentu interesowało mnie tylko to, co z przodu. Wtedy nastąpił najważniejszy zwrot akcji w całym tym wyścigu. Niby atakowałem, mijałem kolejnych zawodników, jednak mój zegarek wskazywał coraz to wolniejsze tempo. Dobiegając do 7km kalkulowałem, w głowie układając sobie scenariusz dalszego biegu. Wystarczyło wytrzymać w tej prędkości do końca, by i tak zameldować się na mecie z rezultatem lepszym niż w roku ubiegłym. Nic bardziej mylnego, ale o tym może później. W końcu przede mną najtrudniejszy fragment trasy. Dwu i pół kilometrowa ścieżka wzdłuż Jeziora Matlańskiego ustawiona czołem do wiatru. Jej początek jeszcze jakoś ciągnąłem. W dużej mierze jest to zasługa Beaty z Wybiegać marzenia Team, która zdzierała gardło próbując mnie jakoś zmotywować do szybszego przebierania nogami. Tuż za ósmym kilometrem wyprzedza mnie zawodnik. Nawet się ucieszyłem, gdyż była to świetna okazja, by wreszcie ktoś i mnie poholował. Kilkaset metrów trzymałem się tuż za jego grzbietem. Potem, gdy rywal zaczął zwiększać nade mną przewagę wykorzystywałem jego tunel powietrzny. W ten sposób dokulałem się do finiszu. A tego zostawiłem już dla siebie. Mocno zdziwiony wynikiem na zegarze, metę przekroczyłem z czasem 33:18.

Zdziwiony, bo zaplanowany 3km wcześniej scenariusz dalszego biegu wypełniłem z nawiązką, a wynik i tak trafił szlag. Mam hipotezę, że problem tkwił w niechlujnie ustawionych oznaczeniach kilometrów na trasie, przez co zamiast 3km przyszło mi pokonać ponad trzy kilometry stąd te nadprogramowe sekundy. Ale nie myślcie, że nadal jeszcze rozpaczam nad tym wynikiem. Wręcz przeciwnie!

Raz – przecież drugi wynik w karierze też zły nie jest.

Dwa – wśród plusów nie sposób pominąć, gościa z 8km ponieważ był tego dnia jedynym, który po uformowaniu się stawki biegu wyprzedził mnie na trasie.

Występem w Maniackiej Dziesiątce tylko spiętrzyłem w sobie sportową złość i już nie mogę się doczekać półmaratońskiego wyjazdu do stolicy. Zostawię tam serce na trasie!