35. Firenze Maraton rozkochał mnie w sobie bez reszty.

Bella città, meravigliosa maratona e fan più rumorosi che abbia visto e sentito. Amare Firenze Maraton!

Rok 2018 był jednym z najbardziej zwariowanych i szalonych w moim życiu. Zmieniło się w nim bardzo wiele. Zmieniła się praca, zmieniło podejście do życia i treningu. Początek roku jeszcze nie wróżył kataklizmu, jednak latem wszystko się zmieniło. Zmiana pracy spowodowała, że musiałem zrezygnować z części treningu. Zmniejszyłem objętość i zacząłem bardziej uważnie słuchać sygnałów, które wysyłał organizm. Bazując na takim podejściu sumiennie przepracowałem jesień, by w miarę możliwości jak najlepiej przygotować się do startu we Florencji. Ostatnie tygodnie przed startem pokazały, że o powrocie do formy z wiosny nie ma mowy, ale wiedziałem, że jestem solidnie przygotowany do tego startu.

Do Włoch wylecieliśmy na 3 dni przed startem, by zdążyć się zaaklimatyzować i przyzwyczaić do panujących tam warunków. Cały ten czas, do weekendu, starałem się oszczędzać fizycznie. Większość czasu spędziliśmy na degustowaniu włoskich smakołyków przepijanych kawą.

W niedzielę rano wszystko było gotowe do startu. Po przebudzeniu okazało się jednak, że pogoda uległa załamaniu i zaczęło padać. Rano podjąłem decyzję o zmianie ciuchów. Z tradycyjnego singletu przepiąłem numer na obcisłą koszulkę z krótkim rękawem, by zminimalizować ryzyko otarć. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i razem z Lilą ruszyliśmy przed siebie. Było już dość późno, więc zaraz po dotarciu na miejsce przebrałem się w strój startowy, wciągnąłem na to worek foliowy z kapturem, który dostawaliśmy w pakiecie. Swoją drogą naprawdę świetna rzecz, która tego dnia wielu uczestnikom uratowała dupsko. Resztę czasu spędziłem w strefie w oczekiwaniu na wystrzał. Być może ktoś w Was zwrócił uwagę, ale nie wspomniałem nic o rozgrzewce. Otóż, tak naprawdę to jej nie było. Złożyły się na to dwa czynniki. Pierwszym było dość wczesne zamykanie stref startowych przez organizatora, drugim nieco zbyt późne dotarcie na imprezę.

Fot. Andy Astfalck

Wystrzał startera nastąpił punktualnie o 9:00! Po nim, przy lejącym się z nieba deszczu ruszyliśmy na trasę biegu. Początek był dość trudny, ustawiony byłem w dalszej części swojej strefy startowej, przez co dłuższy czas musiałem szukać miejsca by móc złapać swój rytm i tempo biegu. Dopiero po jakiś 2-3km, po wybiegnięciu z historycznej części miasta znalazłem trochę miejsca by po swojemu rozwinąć skrzydła. Jeśli oczekujecie jakiś spektakularnych historii z trasy, czy dotyczących samego przebiegu wyścigu, to niestety, ale Was zawiodę. Wyścig jak każdy inny z tą różnicą, że akurat tego dnia wszystko układało się tak, jak tego oczekiwałem. Wiedząc, że nie jestem w jakiejś fenomenalnej dyspozycji rozpocząłem stosunkowo spokojnie. Tempo rzędu 3:50-3:45min/km znajdowało się w strefie komfortu. Poukładała nam się z tego nawet fajna grupka, a nasza współpraca powodowała, że kilometry miały nadzwyczaj szybko. Stan ten utrzymywał się przez kilkanaście kilometrów, po których zaczęło nas stopniowo ubywać, a ja z początkowej funkcji zamykającego wysunąłem się na nadającego tempo grupie. Do półmetka dotarłem już w pojedynkę. Zegar wskazywał blisko godzinę i dwadzieścia minut. Zrozumiałem wtedy, że chcąc o cokolwiek zawalczyć muszę przyśpieszyć. I tak też zrobiłem. Powoli, aczkolwiek sukcesywnie podkręcałem nieznacznie tempo kalkulując nieprzerwanie w głowie wynik. W pewnym momencie moje kalkulacje zaczęły przybierać coraz bardziej realne kształty. Zdecydowanie najgorszym odcinkiem trasy były ostatnie 4-5km. I nie mam na myśli tu zmęczenia, lecz niezliczonej ilości ostrych zakrętów po wąskich uliczkach florenckiej starówki i częstych zmian nawierzchni, które pod wpływem ciągle padającego deszczu okazały się mało stabilne pod stopą. Mając świadomość tego, o co walczę nie odpuszczałem, choć wyginało mi nogi we wszystkie kierunki. Sama meta ulokowana była na Piazza S. Giovanni. Po wbiegnięciu na plac i rozłożoną na ziemi niebieską wykładzinę wiedziałem, że meta już blisko. Podniosłem głowę i obserwując uciekające na zegarze sekundy podjąłem się ostatniego zrywu. Linię mety przekroczyłem z wynikiem 2 godziny 37 minut i 49 sekund!

Ten wyścig był jednym z tych, które chciałbym przeżywać jak najczęściej. Nie miałem żadnych negatywnych przygód na mecie, żadnych kryzysów, ścian czy temu podobnych. Był to po prostu dobry w moim wykonaniu wyścig. W reszcie pomogli fantastyczni włoscy kibice, którzy nieśli dopingiem i wolontariusze skłonni gonić Ciebie gdybyś przypadkiem nie złapał podawanego przez nich kubka w wodą. 

35. Firenze Maraton rozkochał mnie w sobie bez reszty 🇮🇹