43. BMW Berlin Marathon największą przygodą mojego dotychczasowego życia.

Ponad pół roku przygotowań, ciężkiego treningu i oczekiwania do tego startu minęło niczym klaps filmowy. Oczekiwania związane z tym startem były spore, a tego właśnie weekendu wszystko miało zostać zwieńczone…

Do Berlina wyjechaliśmy już w piątek mając w zamyśle nie tylko spokojne, mentalne przygotowanie głowy do maratonu ale również zwiedzanie miasta. Za środek transportu wybraliśmy autokar, który okazał się być niemal równie szybki i zdecydowanie tańszy jak kolej. Już w autobusie pojawiły się pierwsze poważne stresy. Te jednak niezwiązane były bezpośrednio z biegiem lecz brakiem kluczy do wynajętego przez nas mieszkania. Tak, zapomnieliśmy zabrać kluczy do mieszkania! Dawno nie przeżywałem takiej nerwówki jak wtedy. Uderzenia gorąca i wrażenie, że igły przekłuwają mi policzki towarzyszyły mi przez kilka najbliższych godzin. Na szczęście milion wykonanych telefonów w drodze pozwoliło nam ustalić, że w Berlinie znajdowała się jedna osoba posiadająca klucze do tego mieszkania. Wystarczyło się sprężyć by odebrać je zanim zdąży wyjechać z miasta. Problem był w tym, że mieliśmy na to bardzo mało czasu. Za mało by zdążyć! Dlatego podjęliśmy decyzję o tym, by wysiąść na wcześniejszym przystanku Polskiego Busa, na lotnisku Berlin Schönefeld i stamtąd dojechać taksówką na dworzec kolejowy Berlin Lichtenberg, gdzie mieliśmy odebrać klucze od jednej z lokatorek. Dzięki temu zaoszczędziliśmy sporo czasu i już bez większych nerwów dotarliśmy na miejsce odbierając pęk kluczy. Przez te emocje wszystkie plany na piątkowy wieczór odpuściliśmy.

????????????????

Sobotę rozpocząłem od spokojnego rozruchu na pobliskim stadionie piłkarskim SC. Borussia 1920 Friedrichsfelde. To, co od razu rzuciło mi się w oczy to ogrom ludzi korzystających w ten sobotni poranek z bieżni. Razem było nas tam co najmniej kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt osób. Ja starałem się nie świrować, zrobiłem swoje. Luźne rozbieganie poprawiłem kilkoma rytmami. Czułem się świeżo i lekko. Wtedy wiedziałem, że pozostały mi już tylko ostatnie, lecz najważniejsze, 42km… Po treningu wróciłem się odświeżyć, zjeść śniadanie po którym ruszyliśmy po odbiór pakietu startowego. Na miejsce dojechaliśmy U-Bahn, czyli czymś w rodzaju metra. Czymś, czego zazdroszczę mieszkańcom Berlina. Nigdy i nigdzie nie widziałem jeszcze tak sprawnie i szybko działającego środka transportu miejskiego. Kilkanaście minut później byliśmy już na miejscu. Po wyjściu ze stacji U (skrót od U-Bahn), korytarzem ustawionym z bramek zabezpieczających tłum ludzi doprowadził nas na miejsce Berlin VITAL EXPO. Od tego momentu, z każdą kolejną chwilą, zacząłem coraz to wyraźniej dostrzegać różnice między organizacją imprez biegowych w Polsce, a tymi z zachodu. Musiałem się tymczasowo rozstać z rodziną, ponieważ do biura zawodów wejść mogli tylko zawodnicy po okazaniu karty zgłoszeniowej. Biurem była sporych rozmiarów hala zlokalizowana tuż przy expo. Połowę hali stanowiła serpentyna korytarzy ustawionych przez otaśmowane słupki mające zapewne na celu rozładowanie tłoku. W tym czasie wolontariusze wręczali nam worki z pakietem startowym. Zaraz za tym labiryntem zaczynają się stanowiska obsługujące zawodników. Rozglądam się w poszukiwaniu stanowiska obsługującego mój numer startowy lecz takiego nie widzę. Wtedy na pomoc ruszył mi wolontariusz kierując mnie do pierwszego z brzegu, bo jak się okazało numery startowe są drukowane na bieżąco w trakcie weryfikacji tożsamości i można je obierać z dowolnego stanowiska. Dzięki takiemu rozwiązaniu biuro działało bez jakichkolwiek zastojów. Przy wyjściu z hali zostaje mi przeszyta obowiązkowa opaska na nadgarstku, która umożliwiała mi swobodne poruszanie się we wszystkich miejscach i eventach, którymi zarządzał organizator maratonu. Po wyjściu zorientowałem się, że wszystkie formalności związane z odbiorem pakietu, wraz z przejściem przez halę zajęły mi może 3minuty.  To istnym majstersztyk organizacyjny. Dalej ruszyłem na krótki przemarsz po expo. A było tam co zobaczyć. Expo składało się z 3 sporych rozmiarów hal. W pierwszej z nich, już od samego wejścia, w oczy rzucało się imponujące, olbrzymie stoisko Adidas, które omal nie pękało od ilości klientów. Poszedłem dalej najpierw zahaczając o mniejszą halę z mniej wartościowymi sprzedawcami aby dalej dotrzeć do ostatniej najmocniej obleganej części. Porobiłem trochę zdjęć, rozejrzałem się w nowościach i cenach po czym podążyłem do wyjścia. W końcu plany na ten dzień na expo się nie kończyły. Wróciliśmy do centrum miasta, by tam zjeść jakiś obiad i odwiedzić kilka ciekawych miejsc na mieście. Wśród nich znalazły się Katedra Berlińska, Ratusz Miejski oraz Muzeum Pergamonu. Do mieszkania wróciliśmy wczesnym wieczorem, więc szybko przygotowałem sobie rzeczy potrzebne na start, tak aby nie musieć zakrzątać tym sobie głowy rano. Wciągnąłem opaski kompresyjne i wygodnie rozwaliłem się na kanapie czekając na nadejście pory snu. Ta pojawiła się szybciej niż przypuszczałem…

img_20160925_074433216

Budzik zadzwonił o 6:00. Kilka minut potem byłem już na nogach. Na śniadanie wciągnąłem białą bułę ze słodkościami i zapiłem kawą. Na później przygotowałem sobie banana i napój węglowodanowy. W drogę ruszyliśmy ok 7:30. Pusty na początku wagonik metra, z każda kolejną stacją, wypełniał się biegaczami. Łatwo było ich rozpoznać po odzieży oraz opaskach przeszytych na ręku. Z końcowej dla nas stacji czekało nas jeszcze kilka minut marszu, po których znaleźliśmy się w okolicy Bramy Brandenburskiej. Tam ustaliliśmy miejsce spotkania po biegu, pożegnałem się z bliskimi i ruszyłem na rozgrzewkę. Po wbiegnięciu do parku Tiergarden, mieszczącego się wzdłuż linii startu spotkałem kilku znajomych z Poznania. Tak, świat jest mały 🙂 Roztruchtałem się nieco, poprawiłem kilkoma przebieżkami, załatwiłem toaletę i ruszyłem do swojej strefy startowej. Ta ustalana była na podstawie deklarowanego w zgłoszeniu, dotychczasowego rekordu życiowego. Wylądowałem więc w strefie A, zaraz za AA czyli elitą. Zanim zdążyłem się tam ogarnąć mych uszu doszedł głos wołający „Carollo”. Rozejrzałem się wokoło, by określić skąd głos ten dobiegał. Wtedy ujrzałem Roberto. Mojego znajomego Włocha mieszkającego na co dzień w Hongkongu, z którym miałem okazję wspólne rzeźbić swoją poprzednią życiówkę w Dębnie o czym możecie przeczytać w poście pod tytułem „42. MARATON DEBNO, CZYLI TAKTYKA DWÓCH CELÓW!”. Po raz kolejny powtórzę – świat jest mały 🙂 Na powitanie wyściskaliśmy się wzajemnie, życzyliśmy powodzenia po czym utonęliśmy w skupieniu. Do startu pozostawały 3minuty. W tym czasie spiker przedstawiał sylwetki faworytów biegu, a tłum zawodników za mną energicznie poklaskiwał. Na chwilę przed startem zapadła głucha cisza. Obsługa biegu pozwoliła nam podejść bliżej i zanim się zorientowałem nastąpił wystrzał startera. Ruszyliśmy!!! Czterdziestotysięczny tłum biegaczy napierał przed siebie. Od samego początku pilnowałem, by nie szarpać tempa. Szybko udało mi się wejść w właściwy, równy rytm biegu. Tempo oscylowało na poziomie 3:45min/km i tego zamierzałem się przez jakiś czas jeszcze trzymać. Po kilku kilometrach nadal pozostawałem w tłumie biegaczy, a jeszcze większy tłum kibiców ustawionych wzdłuż trasy niesamowicie mnie nakręcał. Mimo to pilnowałem dotychczasowego tempa.

img_20160924_155323784_hdr

Na 6km czekała na mnie Lila ze swoją mamą. Ich widok i doping dodał mi wiary, że tego dnia mogę nabiegać to, o czym marzyłem. Pilnowałem detali. Piłem wodę na każdym punkcie, ograniczałem dodatkowe ruchy. Robiłem wszystko by start ten udał się jak najlepiej. Na 8km podkręciłem tempo. Satysfakcjonujący mnie wynik był wynikiem wymagającym więc nie mogłem sobie pozwolić na dłuższy bieg w strefie pełnego komfortu. Wspinałem się po drabince miejsc doganiając kolejne grupy zawodników. W jednej z nich spotkałem Roberto, który w momencie kiedy mnie zobaczył pokrzykiwał do mnie „dasz radę”. Pierwszą dychę pokonałem w 37:14. Leciałem swoje nie zważając na rywali. Od dłuższego czasu obserwowałem dwóch zawodników biegnących kilkadziesiąt metrów przede mną. Na pierwszy rzut oka wyglądali na mocnych. Postanowiłem dogonić ich i w dalszą drogę zabrać się z nimi. Dobra, wzajemna współpraca zawsze procentuje. Niedługo potem ich dogoniłem. Jednym z nich był nieco niższy, wyraźnie starszy ode mnie Hiszpan oraz mojego wzrostu i podobnego wieku mężczyzna nieznanego mi pochodzenia. Kilka dalszych kilometrów pokonaliśmy współpracując z sobą. Połowę dystansu pokonaliśmy w nieco poniżej 1:18. Na tym poziomie utrzymywałem tempo nieco poniżej 3:40min/km. Niedługo potem wciągnąłem drugi żel energetyczny. Kolejne metry, kilometry mijały piekielnie szybko. Nie wiem czy przyczyną tego było nowe, nieznane mi miejsce, czy może licznie zgromadzeni kibice, których w takiej ilości nie spotkałem jeszcze nigdy i nigdzie. W każdym bądź razie mijały naprawdę szybko. Nie zdążyłem nawet zauważyć, kiedy znaczniki kilometrów na trasie zaczęły wskazywać wartości rzędu 30 i więcej. Pierwsze poważne problemy pojawiły się na 32km. Wtedy niczym grom z jasnego nieba odcięło mi moc w udach. Siadłem zupełnie, tempo powoli spadało, a każdy kolejny krok był coraz trudniejszy do wykonania. Mimo to walczyłem, by pozostać w jak najszybszym równym rytmie biegu oraz by nie zwalniać do 4:00min/km. Całe szczęście, że pomimo bomby, którą miałem byłem w stanie wyprzedzać zawodników biegnących przede mną. To, kibice i świadomość szansy osiągnięcia nowego PB motywowała mnie do dalszej walki. W momencie, kiedy znajdowałem się na 33km lokalny spiker ogłaszał właśnie wiadomość, że wynikiem 2:03:01 bieg wygrał Kenenisa Bekele. Trochę mu zazdrościłem, że ma to już za sobą. Przede mną był jeszcze szmat drogi. Na 38km dogonił mnie Roberto. Krzyczał, żebyśmy dokończyli bieg wspólnie. Robił wszystko, by zmotywować mnie do mocniejszej końcówki. Skutecznie, ponieważ poderwałem się do walki. Tempo wzrosło do pożądanych wartości 3:40min/km. Jednak po jakichś kilkuset metrach poczułem delikatne kurcze mięśni kumulujące się w prawej łydce oraz przywodzicielu uda. Zwolniłem ponieważ wiedziałem, że trzymanie tego mocnego tempa skończy się blokadą nogi i koniecznością zwolnienia lub przymusowego postoju. Roberto odjechał ode mnie niczym pociąg pośpieszny, a ja trzymałem kciuki by dociągnął to do mety.

W dalszym ciągu dreptałem do mety. Po wyjściu na ostatnią prostą zrobiłem wszystko by przyśpieszyć. Tuż przed Bramą Brandenburską usłyszałem doping moich bliskich, jednak zmęczenie nie pozwoliło mi wyszukiwać ich wśród tłumu kibiców. Robiłem swoje, biegłem ile sił pozostawało w nogach. Mięśnie piekły, a ja miałem wrażenie, że zryw ten nie przyniósł żadnego efektu. Dopiero film kręcony przez Lilę pokazał mi, że jednak kilka osób padło wtedy moim łupem. Ja tego nie pamiętałem 🙂 podobnie zresztą jak przebiegnięcia przez Bramę. Tłumaczę sobie to tym, że wtedy myślałem już tylko o mecie. Ta znajdowała się kilkaset metrów dalej. Z uniesionymi ze szczęścia rękoma wpadłem na metę zajmując 229miesjce OPEN oraz 3 wśród Polaków. Zegar wskazywał wtedy 2:38:28!

img_20160925_130324613_hdr

Po oficjalnej weryfikacji mój wynik ten został poprawiony do wartości 2:38:22. Czyli dokładnie o 1minutę i 5sekund mniej niż dotychczasowy najlepszy wynik na tym dystansie. I choć nie było to to, po co do Berlina jechałem to i tak wracam z niego szczęśliwy. Szczęśliwy, bo przeżyłem największą biegową przygodę swojego życia występując w jednym z najbardziej prestiżowych maratonów na świecie. Z czystym sumieniem potwierdzam, że bieg ten zasłużenie należy do World Marathon Majors. Pod każdym względem organizacyjnym i sportowym.

Niedzielne popołudnie spędziliśmy na spokojnym rozchodzeniu zmęczonych nóg, a na ostatni dzień zostawiliśmy sobie wjazd na Wieżę Telewizyjną oraz Stadion Olimpijski. Późnym poniedziałkowym popołudniem zapakowaliśmy się w autobus i ruszyliśmy w drogę powrotną do kraju.

Wszystkim trzymającym za mnie kciuki oraz wierzącym w ten sukces dziękuję za wsparcie i każde motywujące słowo. Obiecuję, że jeszcze tam wrócę – Wybiegać marzenia

img_20160924_134142856