5. ORLEN Warsaw Marathon okazał się moim największym, dotychczasowym biegowym wyzwaniem.

To były najcięższe 4 miesiące treningu jakie do tej pory przechodziłem. Wszystko układało się dokładnie tak, jak mieliśmy to z trenerem zaplanowane. Problemy pojawiły się tuż przed 10 PKO Poznań Połmaratonem. Ból pośladka i mięśnia dwugłowego zaczął ograniczać mi możliwość rywalizowania na maksymalnych obrotach. Problem został zdiagnozowany, jako nadmierne napięcia powięziowe okolicy HTC. Chuchałem, dmuchałem, rolowałem, smarowałem i odwiedzałem fizjoterapeutę, by doprowadzić siebie do 100% dyspozycji. Przekonany byłem, że zapanowałem nad problemem. Jak się później okazało, nic bardziej mylnego…

Warszawski weekend zaplanowany był dość skrupulatnie. Rozpoczęliśmy od corocznego spotkania ASICS FrontRunner Polska. Omówiliśmy strategię działań i cele na najbliższy czas, nowe produkty segmentu FlyteFoam Trio i przede przede wszystkim osobiście poznaliśmy tegorocznych, nowych członków zespołu. Popołudniu odhaczyliśmy sesję zdjęciową na nową stronę www.asicsfrontrunner.pl, po której udaliśmy się do miasteczka biegowego OWM, by odebrać pakiety startowe. Wieczorem zjedliśmy kolację, po czym wróciliśmy do hotelu. Tam wziąłem prysznic, zarzuciłem nogi najwyżej, jak tylko potrafiłem i odpaliłem filmowy klasyk w postaci Gladiatora. Zanim zdążyłem się zorientować Morfeusz już się o mnie zatroszczył.

Poranek rozpoczęliśmy już przed 6:00. Szybkie śniadanie, kawa i kupa już pchała się na zewnątrz. Jest dobrze – pomyślałem. W okolice Stadionu Narodowego dotarliśmy na blisko godzinę przed startem. Tam strzeliliśmy kilka pamiątkowych fotek w gronie FrontRunnerów. Po nich zostawiłem Lili depozyt i wraz z Piotrkiem Owocem Myślakiem (www.owocbiega.pl) ruszyłem na rozgrzewkę. Pogoda nie sprzyjała zbyt długiemu paradowaniu bez okrycia wierzchniego. Było zimno, wiało i nawet chwilowo sypnęło gradem. Start nastąpił kilka chwil po 9:00. Wcześniej zaplanowana taktyka na bieg była następująca: kilka pierwszych km w tempie 3:45min/km lub nieco wolniej, potem podkręcenie o conajmniej 5 sekund i finalnie odrabianie, ile się da, w końcówce. Bieg rozpoczął się zgodnie z założeniami. Szybko złapałem się większej grupy. Walka w pojedynkę, w tak wietrznych warunkach byłaby samobójstwem. Pierwsze 5km biegu uformowało szyk. Trafiłem do mocnej grupy z tegoroczną Mistrzynią Polski w Maratonie Dominiką Stelmach i debiutującą w maratonie Dominiką Nowakowską. Bieg układał się po mojej myśli. Najtrudniejszy technicznie fragment trasy pokonaliśmy spokojnym tempem, a zaraz po wbiegnięciu na wypłaszczenie dzielnic Stare Miasto i Powiśle, przyspieszyliśmy. Tempo wahało się w zakresie 3:38-3:43min/km, w zależności jak podwiewał wiatr. Nie wyrywałem się jednak wiedząc, że samotne bieganie w takich warunkach skończyłoby się sromotną porażką. Nawodniałem się każdorazowo przebiegając obok punktu odżywczego. Pierwsze niepokojące oznaki pojawiły się na 16km trasy, gdzie chwilę po popiciu zjedzonego wcześniej żelu energetycznego zachciało mi się odbić. Odbicie to spowodowało odruch wymiotny, na szczęście bez uzewnętrzniania treści. Bleee, przepraszam za szczegółowość, ale obiecałem sobie, że owijać w bawełnę nie będę. Trochę mnie to zdziwiło, ponieważ dotychczas nigdy coś takiego mi się nie przydarzyło. Uznałem to za zbieg okoliczności i w dalszym ciągu robiłem swoje. Na kolejnym punkcie z wodą sytuacja się powtórzyła. Wtedy uświadomiłem sobie, że przypadku w tym nie ma. Kolejny punkt ominąłem, sięgając po wodę dopiero za półmetkiem. Niestety w kwestii wymiotów nic się nie zmieniało. Tym razem odruchy były na tyle intensywne, że nawet zbiegłem na pobocze chcąc oddać co nieco. Od tamtego momentu postanowiłem przestać pić i jeść na trasie. Czy była to dobra decyzja? Z pewnością odważna, ale jak się później okazało, raczej słuszna.

Wilanów przyniósł ze sobą zmianę kierunku biegu na ten najmniej korzystny dla zawodników. Wiało w papę tak, jak halny śwista na Giewoncie, jak sztorm kula dwumetrowe fale.  Jak gdyby ktoś odkręcił kurek z wiatrem. To było najcięższe 12km w moich dotychczasowych startach. Chowałem się na tyle grupy, ale nawet to nie przynosiło ukojenia. Niestety takie są uroki metra 90 wzrostu i szerokich barków 🙂 Pierwsze poważne problemy pojawiły się na 28km. Tam poczułem ukłucie pod pośladkiem. Zrobiło mi się ciepło. Shit! Odezwała się powięź, noga przestawała być posłuszną. Miałem poważny problem z utrzymaniem grupy. Wtedy jeszcze utrzymywaliśmy międzyczas na 2:36. Niestety kilka chwil potem odpadłem na kilka metrów od grupy i rozpocząłem samotną walkę z dystansem, wiatrem, odwodnieniem, deficytem energetycznym i kontuzją nogi. Na domiar tego pojawiła się pierwsza z dwóch mocnych kolek. Tempo biegu spadło do przykrych dla mnie wartości cztery zero i wolniej. Mimo to nie poddawałem się. W głowie wybrzmiewały mi słowa Owoca, które rzucił do mnie tuż przed startem: „obym nie dogonił Ciebie na trasie”. Liczyłem na to, że w końcu przestanie wiać i powalczę jeszcze choćby o wynik poniżej dwa 40. Jednak było to tylko marzenie ściętej głowy, ponieważ smagało wiatrem do samego końca wyścigu. 

Zanim opowiem, co było dalej chciałbym przytoczyć Wam pewną rozmowę, w której rozważałem co zrobiłbym w sytuacji konieczności załatwienia potrzeby fizjologicznej na trasie biegu. Wtedy, przekonany byłem, że na małe si nie zatrzymałbym się, a na duże K tak. To teraz należy się Wam sprostowanie. Nie zatrzymałbym się nawet na przysłowiową „dwójkę”. 

Rzecz działa się na 6km do mety. Po drugiej kolce skręciło mi kiszki na tyle mocno, że chcąc wypuścić rozluźniającego bąka, popuściłem w gacie. Mijając pierwszego toitoi’a, przez moment tylko, zastanawiałem się czy zatrzymywać się i skontrolować sytuację, czy też nie. Choć nie było już szans na satysfakcjonujący wynik postanowiłem dobiec za wszelką cenę. Wiedząc, że czeka mnie jeszcze przeprawa na drugą stronę Wisły modliłem się, by podbieg na most był łagodny. Okazał się być ciężkim ale nie niemożliwym do pokonania. Z zaciśniętymi z bólu zębami przetarabaniłem się na drugą stronę rzeki. Tam, przy coraz bardziej gromkim dopingu kibiców, obiegłem stadion wychodząc na ostatnią prostą do mety. To jest mój najmniej lubiany fragment trasy OWM. Długa na kilkaset metrów, prosta jak linijka finiszowa ciągnęła się jak najnudniejszy film. Pech chciał, że w tym czasie byłem jedynym kończącym  bieg maratończykiem i cała uwaga skupiona była na mojej osobie. Kibice wykrzykiwali, chirliderki skakały z uniesionymi w górze pomponami, moja kochana Lila biegła wzdłuż trasy krzycząc coś do mnie, ja natomiast z grymasem bólu i cierpienia na twarzy, utykając na jedną nogę gnałem w stronę mety. Tę przekroczyłem z wynikiem 2:43:22 będącym moim trzecim wynikiem na dystansie maratonu. 

ORLEN Warsaw Marathon był dla mnie najtrudniejszym biegiem w jakim brałem udział. Wynik 2:43 nie był szczytem marzeń. Ba, uważam nawet, że wiele brakowało mu do odzwierciedlenia mojego przygotowania do tych zawodów. Bieg ten był serią niefortunnych zdarzeń, które nałożyły się na siebie w nieodpowiednim czasie. Podsumowując cały ten tekst nasuwa mi się na myśl pewien cytat z filmu: „Nieważne, jak mocno uderzasz, ale jak dużo jesteś w stanie znieść i nadal iść do celu”.