Bieg OSHEE 10km okazał się być dla mnie szczęśliwym.

Gdzie świętować długo wyczekiwany powrót na zawody, gdzie atakować długo leżący odłogiem rekord życiowy jeśli nie na największej imprezie biegowej w Polsce. Gdzie jeśli nie podczas narodowego święta biegania, jak zwykło się nazywać Orlen Warsaw Marathon i towarzyszący mu Bieg OSHEE 10km.

To miało być moje pierwsze ściganie od ponad pół roku. Ciągłe kłopoty zdrowotne i brak pewności co do swoje dyspozycji długo nie pozwalały mi brać udziału w zawodach. Nie mogłem tego jednak odkładać w nieskończoność, musiałem chwycić byka za rogi. Do Warszawy wybrałem się na zaproszeniem ASICS Polska. Wybór dystansu nie należał do najtrudniejszych. Oczywistym jest, że wybrałem dystans 10km. Szaleńcem byłbym, gdybym tak z marszu rzucił się na dystans maratoński, lecz nie był to jedyny powód. Najważniejszym z nich były organizowane przy tej okazji Mistrzostwa Polski Sklepów Biegowych oraz nietknięty od niemal dwóch lat Personal Best na tym właśnie dystansie.

Do stolicy udaliśmy się większą grupą, doradców runnersclub.pl, w tym moja Lila, która po czteroletniej przerwie ponownie miała zmierzyć się z takim dystansem. Za środek lokomocji wybraliśmy kolej. Na miejsce dotarliśmy tuż przed 21. Ogarnęliśmy kolację po czym udaliśmy się na nocleg. Oczywiście wszystko szybko, szybko, a i tak łóżko przytuliliśmy dopiero przed północą. Ta była krótka, wstawaliśmy tuż po 6:00, mimo to nie odczuwałem braku snu. Poranek przywitał nas niemiłosiernych chłodem i mocnym wiatrem mimo to nie zrażaliśmy się i kulaliśmy się powoli na miejsce imprezy. W okolice stadionu narodowego dojechaliśmy na nieco ponad godzinę przed startem. Tam „szybki” depozyt, toaleta i jak się okazało, że na rozgrzewkę zabrakło czasu 🙂 Musiałem zadowolić się małym kilometrem roztruchtania i trzema 40metrowymi rytmami. No ale cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Po mizernej rozgrzewce udałem się do strefy gdzie w napięciu wyczekiwałem startu. Ten nastąpił w przeciągu kilku minut lecz i tak zdążyłem wymarznąć, zresztą nie było to trudne przy panujących warunkach.

13086871_1158403210839196_6243743911353413491_o

O 8:45 rozbrzmiał wystrzał startera. Zaczęło się długo wyczekiwane ściganie. Plan na te zawody był jasny, zacząć w tempie 3:20min/km, a po połowie podkręcić ile się da. Pierwsze 4km napawały optymizmem. Złapałem fajną grupę, nie odczuwałem wiejącego wiatru, oddychałem lekko, noga podawała. Zabawa zaczęła się tuż za pierwszym zakrętem. Zaczęło wiać w twarz i siać spustoszenie na trasie. Znając poziom dotychczasowych dyszek towarzyszących OWM liczyłem na bieg w grupie, niestety mocno wiejący wiatr przerzedzał i spowalniał większość biegaczy, w tym i moją grupę. Nie pozostawało mi nic innego jak tylko powalczyć w pojedynkę. Napierałem do przodu starając się nie zwalniać pod naporem wiatru. Zegarek pokazywał dobre wartości, niepokoiły mnie jednak coraz znaczniej przestrzelające się, z moim GPS-em, znaczniki kilometrów. Wiedziałem, że tempo jest odrobinę za wolne lecz bałem się przyśpieszyć. Bałem się bo dotychczas, zawsze w takich sytuacjach, dopadała mnie bomba zmęczeniowa. Kilometry mijały, a ja czekałem na bombę. Czekałem i się jej nie doczekałem. Minąwszy 8km byłem pewien, że nic nie może mnie już powstrzymać więc zacząłem gonić wynik i biegnących przede mną rywali. Pięćset metrów dalej moim oczom ukazał się budynek Stadionu Narodowego. Od tego momentu poszedłem na pałę. Tempo nie spadało poniżej wartości 3:10min/km. Wyprzedzałem wszystkich, którzy znajdowali się z zasięgu wzroku. Ostatni kilometr biegu wiódł ścieżkami dookoła stadionu i kończył się niemiłosiernie długą prostą z finiszem na jego błoniach. Będąc na ostatniej prostej widziałem jeszcze 32:… na zegarze. Walczyłem o każdą sekundę, podobnie zresztą jak jeden z wyprzedzanych przeze mnie zarodników. Ten nie poddał się i kiedy to sobie uświadomiłem przekląłem w myślach. Nie znoszę bezpośredniej walki na finiszach. To od zawsze moja pięta achillesowa. Najczęściej przegrywałem takie pojedynki oddając zwycięstwo tylko i wyłącznie psychiką. Tym razem jednak nie odpuściłem, pomimo tego, że ostatecznie o krok przegrałem z rywalem. Do teraz zastanawiam się dlaczego w ogóle zaczynał ten pojedynek. W końcu walczyliśmy o pietruszkę, zajmowaliśmy miejsca poza pierwszą 50-tką. W każdym bądź razie, przyznać muszę, że prawdziwy z niego walczak. Metę przekraczam z wynikiem 33:51, co po przeliczeniu na czas netto dało ostatecznie 33:47.
DSC_0024

Jakby nie spojrzeć na ten wynik urwałem pełne 20sekund z dotychczasowego najlepszego rezultatu na tym dystansie. Po raz pierwszy oficjalnie pokonałem barierę 34minut. Cieszę się wynikiem, pomimo to czuję lekki niedosyt. Wiem, że zbyt zachowawczo pobiegłem. Bałem się bomby, która w takich warunkach pogodowych zawsze, z tym jednym wyjątkiem, mnie dopadała. Może trochę też nie spodziewałem się tak dobrej własnej dyspozycji biegowej. Nie mówiąc już o mało korzystnych warunkach pogodowych i braku komfortu rozgrzewki, w zasadzie to w ogóle jej braku.

W tym momencie nie pozostaje mi nic innego jak tylko pójść za ciosem i czym prędzej, raz jeszcze spróbować zaatakować wynik na dziesiątkę. Oby tym razem głowa nie odpuściła i dała się ponieść nogom. A te niech kręcą tak, jak podczas ubiegłego weekendu w Warszawie bo pod tym względem, źle nie było.

Na sam koniec dodam jeszcze, że moja kochana Lila nabiegała świetny wynik 57:51 urywając blisko 5minut od poprzedniego PB. Tym samym zaskoczyła nie tylko mnie tylko mnie, ale i samą siebie 🙂 Teraz już wiesz dlaczego po Twoich debiutanckich zawodach powiedziałem: „zobaczysz, że to dopiero początek”…
IMG_0565