Czy tegoroczny Półmaraton Philipsa rzeczywiście był tak bardzo nieudany w moim wykonaniu?

Od moich ostatnich perypetii związanych z urazem pleców minęły ponad 3 tygodnie. Dokładnie 24 jednostki treningowe mające na celu postawić mnie na właściwe tory odtwarzając dyspozycję z końca lipca. Wszystko po to, by 3 września stanąć na linii startu pilskiego Półmaratonu Philipsa w towarzystwie czołowych polskich biegaczy i po raz kolejny podjąć walkę o poprawę rekordu życiowego.

Powrót ten do najprzyjemniejszych nie należał. Wcześniejsze tempa treningowe udało się odtworzyć stosunkowo szybko, jednak niepokojące zdawały się być wysokie wartości tętna osiągane podczas treningów. Pomimo tego, mięśniowo czułem się bardzo dobrze to częstotliwość bicia serca była wyższa co najmniej kilka, a w niektórych przypadkach nawet kilkanaście uderzeń więcej niż miało to miejsce przed kontuzją. Było pewne, że tak wysokiego zakwaszenia nie jestem w stanie znieść na dystansie 21,097km.

W przed dzień biegu, wieczorem miała miejsce odprawa, czyli tradycyjna rozmowa z trenerem dotycząca taktyki i założeń na zbliżający się wyścig. Jej ustalenia były jasne: zacząć mocno, mocnej niż dotychczas praktykowałem i obserwować jak będzie układała się sytuacja na trasie. Początkowo taktykę tą uważałem za szaleńczą jednak po chwili namysłu przystałem na nią. W końcu, w obecnej sytuacji, mojej niepewnej formy, tak naprawdę nic nie traciłem.

Jak ustaliliśmy, tak zrobiłem. Zaraz po wystrzale startera ruszyłem przed siebie. Szczęśliwie złapałem się z Mariuszem, znajomym z Opolszczyzny, z którym wiosną tego roku niemal łeb w łeb przebiegliśmy 10.PKO Poznań Półmaraton. Wiosną ja byłem tym, który nadał tempo. Tym razem to jednak on wyglądał dużo lepiej ode mnie. Sam zresztą chyba to zauważył, ponieważ gdzieś między 5, a 6 kilometrem zasugerował, żebym się za nich schował dopóki nie wejdę dobrze w bieg. Tak też uczyniłem. Niedługo potem, wyprzedzając kolejnych zawodników doszliśmy Piotrka Książkiewicza, który dołączył do nas. Wtedy chłopaki ruszyli jeszcze mocniej. Na tyle mocno, że jedyne co byłem w stanie zrobić to jak najdłużej próbować ciągnąc się za nimi utrzymując kontakt. Dychę minęliśmy w 34:45. W tym czasie moje tętno osiągało już wartość 95%HRMax, czyli mniej więcej tyle, ile miałem wiosną na 19km rozpoczynając finisz po rekord życiowy.  Wtedy zrozumiałem, że to nie może się udać. Kilka minut potem spotkał mnie pierwszy, i jak się później okazało jedyny, poważny kryzys na trasie. Rywale odjechali, a tempo mojego biegu wyraźnie spadło. Wartość tempa 3:45min/km na zegarku okazała się być kubłem zimnej wody wylewanym na głowę. Po niespełna dwóch kilometrach zebrałem się w sobie, spiąłem poślady podkręcając tempo o ok 10sek.

Jednak najdziwniejsze rzeczy podczas tego wyścigu zaczęły się dziać na agrafce znajdującej się na 14km trasy. Od tamtego momentu wyraźnie rozjechały mi się wartości dystansu na zegarku względem tego, co pokazywały oznaczenia trasy ustawione przez organizatora. Początkowo się tym nie przejmowałem spodziewając się, że ktoś niechcący źle ustawił lub celowo, chcąc zrobić psikusa,  przesunął znacznik numer 15. Jednak kolejne kilometry trasy nie przynosiły zmian. W dalszym ciągu jednak oficjalne znaczniki nijak miały się do wskazań urządzenia pomiarowego na moim nadgarstku. Wtedy jednak nie było czasu na główkowanie jak mogło do tego dojść. Przed sobą, w zasięgu wzroku miałem troje zawodników i chcąc zmotywować się do jeszcze mocniejszego wysiłku postawiłem sobie za cel ich doścignięcie. Niestety pomimo zaciętej walki z dystansem, czasem i porywistym wiatrem na końcówce udało się zniwelować jedynie połowę dzielącego nas dystansu. Na metę wbiegłem, kiedy zegar wskazywał 1 godzinę 15 minut i 56 sekund.

Osiągnięty wynik jest dla mnie jednym z najgorszych w przeciągu kilku ostatnich startów na dystansie półmaratońskim. Natomiast nie myślcie, że jestem z tego powodu jakość szczególnie załamany. Wprost przeciwnie! Bieg ten uważam za przyzwoity w moim wykonaniu, a powodów jest kilka. Po pierwsze: jak się potem okazało, doszło do pomyłki podczas ustawiania nawrotki w miejscu gdzie rozjechały się dane zegarków z oficjalnymi tabliczkami, w związku z czym pokonaliśmy 225m więcej niż zakładają to ogólnie przyjęte normy. Po drugie: po raz pierwszy podjąłem tak odważną decyzję nie będąc pewnym swojej dyspozycji. Nie kalkulowałem, zaryzykowałem i choć nic wielkiego nie zwojowałem, to motywacji i woli walki wystarczyło do samej mety. Po trzecie: w drugiej, teoretycznie słabszej połowie dystansu utrzymałem, a nawet nieznaczne poprawienie, zajmowane miejsce w klasyfikacji generalnej wyścigu. Po czwarte i chyba najważniejsze: mocny finisz, który jest zasługą mojej kochanej Lili, która tak bardzo dopingowała mnie po wyjściu na ostatnią prostą, że poczułem się jakbym bił właśnie rekord świata. Uwierzcie mi, że dla takich chwil warto żyć!

27.Półmaraton Philipsa w Pile pokazał mi wyraźnie jak duże braki spowodował niedawny uraz pleców, jakie miejsce zajmuję obecnie w szeregu i ile jeszcze czeka mnie pracy by być gotowym do październikowego finału Breaking2h35m! Trzymajcie kciuki za ostatnią fazę przygotowań, a co do Piły to jeszcze wrócę się z nią policzyć 🙂