Maniacka Dziesiątka po raz pierwszy.

Trochę wierzyć się nie chce, że po tylu latach zamieszkiwania Pyrlandii był to dopiero pierwszy mój występ, w tym kultowym dla miasta Poznania, biegu. Jednak to prawda. W tym roku jednak postanowiłem zrobić wszystko by dopiąć terminarz tak, aby znalazło się w nim miejsce na 13. Maniacką Dziesiątkę. Tak też się stało. Po zimie przepracowanej tak mocno, jak nigdy dotąd i starcie kontrolnym na 6 biegu poznańskiego cyklu CityTrail byłem pełny wiary w to, że dam radę nabiegać wartościowy wynik.

Przyznam szczerze, że tego dnia byłem wyjątkowo spokojny. Być może był to efekt tej właśnie wiary i świadomości wykonanej pracy treningowej. Sam nie wiem, jednak najważniejsze było to, że nerwy nie zawalały mi głowy. Start biegu zaplanowany był na samo południe, dzięki czemu można było spokojnie spędzić sobotnie przed południe i bez zbędnej nerwówki udać się na imprezę. Na miejscu byliśmy ponad godzinę przed startem dzięki czemu mogłem wykonać porządną rozgrzewkę. Było też sporo czasu na przebieranie się i toaletę.

Do strefy startu dotarłem na ostatnią chwilę. Zdążyłem tylko zająć dogodne miejsce, a zaraz potem nastąpiło odliczanie 10…9…8… uspokoiłem oddech 7…6…5… serce zwolniło swój przyspieszony rytm 4…3…2…1… wyłączyłem się zupełnie. BOOMMM!!! Wystrzał startera wybudził mnie z tego letargu. Gąszcz ludzi pędził przed siebie niczym dzika zwierzyna spłoszona wystrzałem z myśliwskiej dubeltówki. W tym tłumie pędziłem i ja. Pilnowałem tempa, by nie przeholować. Doskonale wiem, jak źle wpływa na zawodnika zbyt mocny początek biegu. Przerabiałem to niejednokrotnie 😉 Już na samym początku złapałem mocną grupę, która atakowała podobny rezultat do tego, który i mi chodził po głowie. Pierwsze kilometry mijały ekspresowo. Do czasu pierwszego i zarazem jedynego podbiegu na trasie, który znajdował się między 4, a 5km. Tam grupa się rozsypała. Wyszedłem na czoło, a moim śladem podążył tylko zawodnik z kilkuosobowej grupy. Półmetek minąłem w czasie 16:30, czyli granicy tego, co zamierzałem osiągnąć. Wiedziałem, że trzeba będzie przyśpieszyć. Podniosłem głowę analizując sytuację na trasie. Planem na podkręcenie tempa była gonitwa za zawodnikami biegnącymi przede mną. Byłem przekonany, że tylko w ten sposób dam radę pobiec jeszcze szybciej.

W ciągu następnych dwóch kilometrów wyprzedziłem kilku zawodników. To dodawało mi wiary i nadziei, że rezultat poniżej 33minut jest możliwy. Na 7km tworzyliśmy trzyosobową grupkę, w skład której wchodziłem ja, Tomek który wraz ze mną urwał się na podbiegu oraz Piotrek bloger „Za linią mety”, którego udało się nam dogonić zaraz za mostem Rocha. Taką trójką wbiegliśmy na ścieżki okalające jezioro Maltańskie.

Do mety pozostawały ostatnie 2km. Zdecydowanie najcięższe dwa kilometry tego biegu, ponieważ potwierdziła się znana wśród biegaczy teoria, że nad Maltą zawsze wieje w „papę”. Może i nie był to jakiś powalający huragan ale wystarczający mocny, by mi wysokiemu zaleźć za skórę. Próbowałem przyspieszyć, jednak jedyne co w takich warunkach mogłem zrobić, to nie zwolnić. Tak też uczyniłem. Na ostatniej prostej dogoniliśmy jeszcze jednego zawodnika. Pewne było, że to między sobą powalczymy o jak najwyższą lokatę. Na blisko 400m do mety, jako pierwszy ruszył Tomek, a za nim ja. Nie wiem, co działo się z tyłu, w pewnym momencie przestałem kontaktować. Walczyłem z całych sił, nogi płonęły niczym żywym ogniem. Kiedy udało mi się wyostrzyć wzrok na tyle, żeby dostrzec cyfry na zegarze ten wskazywał cyfry układające się w wynik 32:30. Gnałem przed siebie próbując dogonić rywala. W tym samym czasie i ja otrzymałem atak z tyłu. Z zaciśniętymi zębami obroniłem się, jednak na skrócenie dystansu do zawodnika biegnącego z przodu już zabrakło sił. Na metę wpadłem 1 sekundę po nim, z wynikiem 32:51!!!

Po kilku latach walki z tym niewdzięcznym dla mnie dystansem udało się coś więcej z tej dychy urwać. Coś więcej, w tym przypadku, oznacza dokładnie 56 sekund. Niewyobrażalnie dużo w kontekście poziomu na którym redukcja ta nastąpiła. Jeszcze tydzień przed startem wynik taki uznałbym za nieosiągalny jednak mocne słowa trenera i motywacja bliskich zrobiły swoje i uświadomiły mnie w przekonaniu, że w sporcie nie ma rzeczy niemożliwych.

Teraz czas na 10. Poznań Półmaraton! Oby i tam noga podawała…