Mój debiut w formule Swimrun?

Gdyby na początku tego roku ktoś ogłosił paraliż Świata spowodowany atakiem nieznanego dotychczas wirusa zapewne uznano by go za wariata i umieszczono w odpowiednim do tego celu ośrodku. Prawda jednak jest taka, że szalejąca na całym Świecie pandemia COVID-19 wywróciła nasze życia do góry nogami. Jak dołożę do tego narodziny mego pierworodnego uwierzcie mi, że chcąc przetrwać musiałem przeorganizować życia na nowo.

Zrezygnowałem ze znacznej części dotychczas realizowanego treningu kosztem wychowania potomka. Mizerne obieganie połączone z kiepska dyspozycją sportową odwiodło skutecznie moje ambicje od niepotrzebnego zajeżdżania się czymkolwiek. Każdy kij ma jednak dwa końce. I to ten drugi właśnie sprowokował mnie do eksperymentalnego udziału w nowej dla mnie formule wyścigu, w Swimrun.

Czym właściwie jest Swimrun? Tak w skrócie można by opisać go w ten sposób – to jedyny w swoim rodzaju wyścig biegowo-pływacki, podczas którego wyznaczoną trasę pokonujemy naprzemiennie płynąc i biegnąc.

Jest to dość mało popularny zarówno w Polsce, jak i na Świecie sport, dlatego mojemu debiutowi sprzyjała również przyjazna lokalizacja wydarzenia. Mianowicie, w tym roku Swimrun, po raz pierwszy zawitał w leżącym nieopodal mojej rodzinnej miejscowości Międzychodzie.

Nie będę ukrywał, że zgłaszając swój udział w wyścigu, a było to jeszcze przez narodzinami Kostka miałem na niego nawet spore zakusy jednak wyszło jak wyszło… Po 4 treningach pływackich jakie udało mi się zrealizować, nawet taki supertalent jak Michael Phelps miałby marne szanse w jakiejkolwiek rywalizacji. Tym bardziej, że dystans 9,5km biegu i 2,2km pływania to nie jakaś popierdułka.

Niestety moje obawy dotyczące pływania potwierdziły się już na pierwszym wodnym odcinku. Mało tego… zupełnie szczerze zdradzę Wam, że przez myśl przeszła mi nawet rezygnacja. Ale jak się temu dziwić, skoro po pierwszych 300m pływania z wody wychodziłem jako jeden z ostatnich. No cóż, styl klasyczny zwany pospolicie żabką nie należy do najszybszych i najskuteczniejszych jednocześnie. Wiedzieli o tym wszyscy, bo byłem raczej jedynym żabkarzem w stawce. Niestety na więcej nie byłem gotowy mięśniowo.

Fot. Fotografia – Radek Piasecki

Na całe szczęście, na tle rywali nawet przyzwoicie radziłem sobie w biegu i pomimo bardzo krótkich w pierwszej połowie wyścigu odcinków na lądzie udawało się odrobić naprawdę mnóstwo czasu i pozycji w klasyfikacji. Dlatego też z niecierpliwością czekałem na drugą połowę dystansu, gdzie czekało mnie 5km biegu ciągiem. Zanim jednak to następowało czekał mnie najdłuższy, 800m odcinek pływania. Dłużyło mi się strasznie, a przez większą część dystansu odnosiłem wrażenie, że widoczna w oddali bojka sygnalizująca wyjście z wody nic, a nic się nie przybliżała. Na moje szczęście wcale tak nie było i po kilkunastu minutach moczenia znalazłem się na pomoście, który otwierał najdłuższy odcinek biegowy mojego wyścigu.

Ruszyłem mocno przed siebie. Mocno ale z głową. Pomimo wielu lat treningu i udziału w zawodach tu akurat wszystko było nowe. Nie wiedziałem jak wygląda trasa biegu, nie wiedziałem jak zareagują nogi na zmęczenie pływackie, nie wiedziałem jak się biega w piance – w końcu miałem ją na sobie pierwszy raz w życiu. Wiedziałem natomiast, że żadna woda nie ugasi 30 stopniowego żaru lejącego się z nieba. Tempo 4 minuty z kawałkiem musiało wystarczyć. Jak się potem okazało była to słuszna decyzja! Zarówno ubiór, warunki atmosferyczne, jak i miękkie dotychczasową rywalizacją nogi dawały się potwornie we znaki. Finalnie, ten najdłuższy odcinek ten pokonałem ze średnią 4:15min/km wyprzedzając po drodze całe hordy rywali.

Do ostatniej wody wchodziłem wyraźnie podbudowany i zmotywowany. Niestety po kilku ruchach w wodzie dopadły mnie kurcze mięśni nóg uniemożliwiające ściganie. Ba, nawet rekreacyjne pływanie powodowało wyraźne ich nasilenie. Postanowiłem chwilę odpocząć. Zatrzymałem się i wywróciłem na plecy. Leżałem tak licząc, że za chwilę ból odpuści. Ten jednak nie ustępował. Po minucie lub dwóch takiej bezczynności podjąłem próbę jakiegokolwiek przemieszczania się. Jakimś łamanym wiosłowaniem dotarabaniłem się do brzegu. 300m dalej czekała upragniona meta.

Wynikiem 1:44:56 ukończyłem ten morderczy wyścig. Na mecie nogi trzęsły mi się ze zmęczenia. Serio… dawno już się tak nie sponiewierałem! Jednak sam jestem sobie tego winien. Braków w przygotowaniu było zbyt wiele. Debiut ten jednak traktuję wyłącznie jako przygodę i nowe doświadczenie. Tak więc Biegaczko/Biegaczu, jeśli szukasz nowych doznań i lubisz naprawdę mocno się zmęczyć koniecznie spróbuj Swimrun. Zapewniam, że warto!