Paryż poniósł mnie po rekord!

Wieża Eiffla, Katedra Notre Dame i Moulin Rouge. To tylko jedne z wielu atrakcji, jakie oferuje mieszkańcom i wszystkim żądnym podróżowania turystom Paryż – największe francuskie miasto i zarazem stolica kraju. 

Paryż był również gospodarzem 3 międzynarodowego spotkania ASICS FrontRunner, którego miałem przyjemność być uczestnikiem. Były to wspaniałe 4 dni towarzystwa ludzi sfokusowanych na punkcie sportu i aktywności fizycznej z Europy, jak i całego świata. Były zajęcia fizyczne, pogadanki, szkolenia motywacyjne, party, dancingi i sesje fotograficzne. Kulminacją całego spotkania był paryski maraton, największa biegowa impreza na świecie. Wydarzenie, które miało być przełomem. Jednak wcześniejsze starty kontrolne nie wróżyły tak fenomenalnej dyspozycji.    W ostatnim tygodniu czułem się zmęczony i zupełnie bezsilny do tego stopnia, że zrezygnowałem z ostatnich z akcentów celem zyskania świeżości.

Fot. Albin Durand

Dzień wyścigu był potwornie zimny. Temperatura ledwo przekraczała 0st C i pomimo mocnego słońca dawało się odczuć nieprzyjemne mrowienie na grzbiecie. Zziębnięty i bez przedstartowej, grubszej toalety, ustawiony przy końcu swej strefy startowej wyczekiwałem sygnału startera.

Do wyścigu ruszyliśmy punktualnie o 8:27. Otulony w folię chroniącą przed chłodem rozpocząłem wyścig stosunkowo spokojnym tempem. Mnogość wyprzedzanych ludzi powodowała, że długo trwało znalezienie właściwego rytmu biegu. Zgodnie z przedstartowymi założeniami liczyłem, że będzie to zdecydowanie wyścig w grupie. Okazało się jednak, że przez kiepskie ustawienie w strefie większość dystansu kogoś goniłem. Być może było to jednym ze źródeł powodzenia, bo zawsze czułem się pewniej w roli drapieżnika, niż ofiary. Po niespełna godzinie biegu, padający na asfalt cień zasugerował, że ktoś podąża moim śladem. Jest to o tyle ważna informacja w całym tym tekście, że był to zawodnik, z którym wspólnie pokonaliśmy pozostałą część dystansu i to jemu ,właśnie w dużej mierze zawdzięczam osiągnięty wynik. To jego prowokacje mobilizowały mnie do biegu w tempie zbliżającym się momentami do 3:30min/km. To wtedy właśnie uwierzyłem, że moje marzenia nie muszą być marzeniami ściętej głowy. Tym bardziej, że w czasie wyścigu fizycznie czułem się bardzo dobrze. Półmetek minęliśmy po nieco ponad godzinie i osiemnastu minutach. Byłem przekonany, że dowiozę to tempo do końca wyścigu. Wtedy jednak napotkały mnie one… Kryzys numer 1 pojawił się w okolicy 25km. Przebiegaliśmy wtedy długim, podziemnym tunelem. Przy jego końcu poczułem zawroty głowy i mdłości. Na szczęście był to raczej efekt drobnego niedotlenienia niż zbliżającego się kataklizmu. Kryzys numer 2 to 35km i niezbyt strony, lecz znaczącej długości podbieg, który naprawdę mocno dawał się we znaki. Tam pojawiły się problemy z utrzymaniem dotychczasowego tempa biegu. Kryzys numer 3 (na szczęście ostatni) to już końcowe minuty wyścigu, kilometr 40. Przebiegaliśmy właśnie przez Las Buloński, ja wiedząc… ba mając pewność, o co walczę postanowiłem ostatni raz zaatakować, zerwać, przyspieszyć. Niestety wchodząc w jeden z zakrętów poczułem szarpnięcie pod prawym pośladkiem wróżące  zbliżającą się masakrę mięśniową. Szybka analiza podsunęła mi dwa rozwiązania. Pierwszym była dalsza próba przyśpieszenia z możliwością urwania może kilku dodatkowych sekund i olbrzymim ryzykiem poskładania się na kilkaset metrów przed metą. Drugą było pozostanie w tym, komfortowym tempie i pewne ukończenie biegu z nowym PB. Postawiłem na pewniaka! No trudno – #Breaking2h35m musi jeszcze trochę zaczekać. Zielony paryski dywan finishera pod stopami wykrzesał ze mnie ostatki sił. Metę przekroczyłem po dokładnie 2 godzinach 35 minutach i 37 sekundach.

Fot. Teddy Morellec – La Clef

Było blisko no ale cóż… trzeba jeszcze chwilę poczekać. Wszystkim trzymającym kciuki i wierzącym we mnie DZIĘKUJĘ za wszelkie słowa otuchy przed startem i gratulacje po nim. Nawet nie wiecie, jak bardzo potrafi to budować morale. A te się jeszcze przydadzą, bo wierzcie lub nie ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa!