Warszawski sen się spełnił!

13.PZU Półmaraton Warszawski stanowić miał dla mnie najważniejszy prognostyk przed zbliżającym się olbrzymimi krokami maratonem. On właśnie pokazać miał, czy będę w stanie nadal kontynuować projekt #Breaking2h35m.

Podczas ostatniej, przedstartowej odprawy trener sugerował narzucić mi już od samego początku bardzo mocnego tempo. Tempo, w którym raptem 2 tygodnie wcześniej pobiegłem kontrolnie Maniacką Dziesiątkę. Bałem się jednak spróbować, ze względu na to jak zakończył się dla mnie ten wyścig. Nie byłem pewny, że dam radę to wytrzymać. Dlatego początek biegu potraktowałem bardzo mocno ulgowo i ruszyłem zdecydowanie wolniej niż sugerował trener. Po pięciu kilometrach miałem już 40 sekundowy niedoczas. Wtedy postanowiłem jednak spróbować podkręcić nieco tempo i zaatakować. W końcu w sporcie, jak i w życiu zresztą, półśrodkami nie da się niczego wielkiego zwojować. Od tego momentu już tylko goniłem. Goniłem rywala przed sobą, grupę biegnącą w oddali czy upływający czas na zegarku. Biegłam w pojedynkę, co chwilę przeskakując z grupy, do grupy. W okolicy 8km dołączyłem do kilkuosobowego zespołu. Uchwyciłem się na chwilę, by złapać oddech po czym wyskoczyłem na czoło grupy i znów ruszyłem mocniej przed siebie. Wraz ze mną, z tej grupy urwał się jeden, niepozornie wyglądający chłopak. Niepozornie, bo bardzo drobnej budowy. Wspominam o tym tylko dlatego, że tak naprawdę to dzięki niemu zawdzięczam tak dobry rezultat. To z nim właśnie pokonałem całą resztę dystansu. Dotychczasowa sytuacja na trasie nie ulegała zmianom. Teraz już nie sam, lecz we dwójkę napieraliśmy przed siebie mijając kolejnych rywali i przesuwając się w klasyfikacji biegu. Wtedy nie zastanawiałem się nawet na jaki wynik biegnę. Myślałem tylko o tym, żeby biec tak szybko, jak tylko mogę! Pierwszy poważniejszy kryzys pojawił się, kiedy przebiegaliśmy przez Łazienki Królewski. Wtedy rzeczywiście poczułam, że tempo biegu zaczyna być mało komfortowe. Ba! Nawet powiedziałbym, że przestało być jakkolwiek komfortowe. W tym momencie zaczęła się prawdziwa walka o być albo nie być. Chłopak, z którym dotychczas leciałem odskoczył mi na kilkanaście metrów. Byłem przekonany, że jeśli nic nie zrobię to najmocniejszy wyścig się dla mnie skończy. Wtedy jednak nastąpił przełom. Rywal odwrócił się w moją stronę i zawołał coś, nie pamiętam nawet co takiego ale wiedziałem, że nie mogę teraz odpuścić. Niedaleko potem minąłem tabliczkę oznaczającą 17km trasy. Wtedy tak naprawdę, po raz pierwszy, przekalkulowałem czas na możliwy wynik. Ciężko było mi w to uwierzyć ale utrzymując dotychczasowe tempo była szansa na wynik ok 1:12:00. Wiedziałem, że za żadną cenę nie mogę wypuścić tej szansy z rąk. Napierałem ile sił, by urwać tyle, ile było możliwe. Trzymałem się te kilka kroków za kolegą, jednak pomimo starań nie byłem w stanie go dogonić. Te ostatnie 4 km trasy były walką o wszystko. Bitwie tej zdecydowanie sprzyjała sama trasa. Ta końcówka, to prosty jak linijka odcinek Wisłostrady z jednym, choć nieco przydługim tunelem. Nic już nie mogło nas tam zaskoczyć. Wybiegając z tunelu usłyszałem głos spikera. Na horyzoncie widać było metę. Do końca wyścigu pozostawał już tylko kilometr. Zacisnąłem zęby i grałem przed siebie ile sił. Tak szybko, jak tylko byłem w stanie. Kiedy zbliżyłem się już do linii mety na tyle blisko, by ujrzeć wynik na zegarze, ten pokazywał niemalże równą godzinę i 11 minut. W głowie już zaczynałem świętować. Ekscytowałem się i delektowałem chwilą. Tą, która za kilka sekund miała się zakończyć. Chwilą będącą cząstką składową jednego z najlepszych wyścigów w moim wykonaniu. Z ręką uniesioną w geście tryumfu przekroczyłem linię mety. Rezultat 1:11:30!

Tam upadłem na ziemię i w głos śmiałem się do siebie. Byłem tak szczęśliwy, jak sam nie wiem kiedy. Musiałem dość dziwnie wyglądać, bo nawet jakiś wolontariusz, czy ratownik medyczny się mną zainteresował. Pytał, czy wszystko u mnie w porządku, bo mam krew na ustach. Odpowiedziałem, że nie mam zielonego pojęcia, skąd ona się tam wzięła. A poza tym, to wszystko OK i nie musi się mną martwić. Potem żałowałem, że nie odpowiedziałem, że nazywam się Drakula i korzystałem z punktu żywieniowego chwilę wcześniej ale niestety na sporym zmęczeniu mało który mózg działa błyskotliwie. Kiedy już podniosłem się z ziemi radośnie powydzierałem się trochę do fotografów i filmowców, pocałowałem Lilę, która już gdzieś tam się kręciła oczekując na mnie.

To był naprawdę perfekcyjny wyścig. Kolejne piątki wychodziły tak: 17:24, 16:59, 16:54, 16:43. Ostatni kilometr z hakiem pobiegłem w 3:30. Można by rzec, że był to książkowy Negative Split. Po raz kolejny udowodniłem sobie, że bardzo dobrze czuje się wtedy, kiedy sukcesywne podkręcanie tempa w trakcie wyścigu działa jak należy, a nie ewoluuje w Positive Split.

A tak już na sam koniec przyznam się Wam, że kilka miesięcy temu, tak na poważnie zastanawiałem się gdzie leży granica mojej satysfakcji z biegania. Satysfakcji z osiągniętego wyniku, która dałaby mi poczucie spełnienia jako biegacz. Wierzycie, czy nie ale wtedy powiedziałem sobie, że będzie to 1:11 w półmaratonie. W tym miejscu należałoby chyba postawić sobie tylko jedno pytanie. Co dalej? Zrobiłem co chciałem, odpuszczam! Czy może podkręcić ambicje?

Co Wy o tym myślicie?