Jak spieprzyć sobie udział w wyścigu, czyli 22. Poznań Maraton zza kulis!

Przy okazji tego maratonu mógłbym napisać podręcznik: „Jak spieprzyć sobie udział w wyścigu”. A jak dołożymy do tego jeszcze kilka niefortunnych zdarzeń losowych, które nas tego dnia spotkały, to można powiedzieć, że kibel gwarantowany.

Wszystko tak naprawdę zaczęło się już w sobotę po południu, gdzie naprawdę potężną dawkę stresu przyjąłem szukając zdemontowanego wcześniej, przy okazji przebicia koła, elementu wózka. Byłem przekonany, że ktoś mi to ukradł podczas postoju wózka w blokowej wózkarni. Po kilku godzinach poszukiwania okazało się, że sam to gdzieś na dnie szafy skitrałem. To spowodowało, że niestety zrobiło się bardzo późno i nie byłem w stanie już uszykować sobie całego sprzętu, który z reguły przygotowuje dzień wcześniej – przypinam numer startowy, czy sznuruję chip. Cały sprzęt trzymam na co dzień w szafie w sypialni, a w związku z tym, że Mania już spała i nie chciałem hałasować postawiam zrobić to rano.

Następnego dnia rano, w pośpiechu numer przypiąłem ale oczywiście chipa już nie zabrałem. Zorientowałem się o tym dopiero w momencie, kiedy wchodziłem do tramwaju ale, jak już jesteśmy przy tramwaju to wspomnieć należy, że wcześniej sprawdziłem godzinę odjazdu ustalając trzy możliwości dojazdu: pierwszy najbardziej bezpieczny, drugi optymalny i trzeci taki na żyletę. Planowałem oczywiście pojechać tym pierwszym, niestety na ten nie udało się nam wyrobić. Poszliśmy więc na ten drugi i to wtedy zaczął się kataklizm. W drzwiach tramwaju zorientowałem się, że nie zabrałem ze sobą tego cholernego chipa startowego. Cofnęliśmy się więc po niego. Szybka przebieżka tam i z powrotem, i kwadrans później czekaliśmy już na ostatni, jadący na żyletkę tramwaj, który jak się okazało najpierw był na tablicy odjazdów, po czym nagle zniknął. Wtedy wiedziałem już, że nie zdążymy na czas. 

Już dość mocno poirytowani wsiedliśmy w kolejny tramwaj, który nie dość, że nie dojeżdżał na czas, to w dodatku jeden przystanek wcześniej skręcał, więc wiedziałem, że po wyjściu trzeba będzie jeszcze kawałek dobiec, by znaleźć się na starcie. Byłoby to i tak zdecydowanie mniejszym problemem, niż to, co spotkało nas po drodze. Mianowicie mniej, więcej w połowie drogi, na wysokości Winograd motorniczy odebrał wiadomość na radio, po czym zatrzymał pojazd, wyszedł do nas i oznajmił, że dalej nie pojedziemy – nastąpiła godzina wstrzymania ruchu, związana defacto z naszym maratonem. Tam zaczęła się prawdziwabwalka z czasem. Z jednej strony myślałem, żeby odpuścić, w końcu wszystko tego dnia było dla nas na nie. Z drugiej zaś żal mi było Kostka i jego ekscytacji tym wydarzeniem, dlatego podjąłem rękawice i oczywiście biegiem udałem się na start.

To było jakieś 3km szalonego biegu z wózkiem, nie zważając na czerwone światła i inne przeciwności. Będąc mniej więcej w połowie odległości Mostu Teatralnego, a budynku Bałtyku usłyszałem dźwięki Alana Pearsona, tak bardzo charakterystyczne dla końcowego odliczania podczas Poznań Maratonu. Oczywiście bieg wystartował zanim dotarliśmy do strefy. Na szczęście uprzejmi zawodnicy ze środka stawki peletonu maratońskiego, którym w tym momencie bardzo dziękuję, pomogli mi rozpiąć barierki i wprowadzić wózek do strefy startowej i przy balonach biegnących na wynik 4 godziny i 30 minut. Z tą właśnie grupą przyszło nam ruszyć na trasę.

Ci co bardziej bystrzy zastanawiają się teraz zapewne, co zrobiłem z posiadanym depozytem… A no właśnie, przebierałem się już 
w tramwaju, a plecak, który powinien znaleźć się w depozycie początkowo niosłem na plecach, by potem zdjąć i wieź go na wózku. Chciałem go nawet schować w sakwie, którą posiada nasz wózek, natomiast w środku znajdowało się zbyt wiele rzeczy.

Przemyślałem jednak sprawę ponownie, poprzekładałem co nieco i ostatecznie udało się tam wcisnąć blisko połowę tego plecaka, co wystarczyło, by móc z nim pobiec dalej. Miało to miejsce dopiero na około 10 km trasy. Do tego czasu wyścig przebiegał bardzo spokojnie, ponieważ niestety ilość ludzi do omijania skutecznie uniemożliwiała rozpędzenie się do właściwych nam prędkości. Kulaliśmy się więc spokojnie, w tempie 5:30-5:15min/km, aż do wysokości ulicy Bukowskiej, gdzie udało nam się chwycić wolny pas i rozwinąć właściwą prędkość.

Jasne było, że tego dnia wymarzona trójka nie pęknie. Nie martwiliśmy się tym, bo nie było sensu. Po prostu cieszyliśmy się każdym wspólnym kilometrem. Dalej wyścig przebiegał już bez większych problemów. Była jakaś drobna spinka mięśniowa, postój na założenie pokrowca przeciwdeszczowego gdy zaczęło padać i trochę wygłupów w strefach kibica: tutaj olbrzymie podziękowania należą się Zosi, Marcinowi i Grzesiowi oraz Makosowi za mega doping, który dudnił nam w uszach, aż do samej mety. Dziękuję także Tomkowi Szwajkowskiego za powyższą fotografię, jest sztos!

Na metę dotarliśmy po 3 godzinach i 16 minutach. I choć z jednej strony był to najwolniejszy maraton w moim wykonaniu, to dziś patrzę na to z innej strony. To było najwięcej wspólnie spędzonego czasu z Kostkiem na bieganiu. I tym będę się szczycił.