1. PZU Maraton Szczeciński przeszedł do historii jako ten, o którym należy jak najszybciej zapomnieć.

No niestety, ale taki już jest sport, że czasami po prostu nie idzie. Tak właśnie było w ubiegłą sobotę w Szczecinie. Po dobrym wyniku w pilskim półmaratonie wróciła wiara w to, że i na dwa razy dłuższym dystansie dam radę osiągnąć satysfakcjonujący wynik i od samego początku nie miałem tu na myśli wyniku, lecz zajęte miejsce.

Już kilka dni przed zawodami nie należało do najbardziej optymistycznych. Zwyczajnie nie czułem maratońskiej czaczy. W czwartek przed biegiem przypadkowo urwałem, uszkodzony kilka miesięcy wcześniej, paznokieć palucha. W noc poprzedzającą bieg obudził mnie skurcz łydki. Pech gonił nieszczęście i na odwrót.
Sam początek biegu katastrofy nie zapowiadał, choć od startu walczyłem z ostrą kolką. Od samego początku odjechała 5-cio osobowa grupka, za którą deptałem ja. Deptałem w zakładanym tempie, spokojnie robiąc swoje. Po jakimś czasie zaobserwowałem, że od grupy odpadł pierwszy zawodnik, rodziła się nadzieja. Na 15km pojawiły się pierwsze oznaki zwiastujące katastrofę. Zimne poty, gęsia skóra na ciele i wijąca się niemiłosiernie w górę, to w dół trasa, nie wróżyły dobrze. Nie poddawałem się jednak, sumiennie, skrupulatnie niwelowałem dzielący mnie dystans z zawodnikiem biegnącym na 5-tej pozycji. Minuta, 40sekund, 35sekund, aż w końcu tuż przed 24km udało się go wyprzedzić. Byłem piąty i w tym momencie dla mnie mógłby skończyć się ten bieg, lecz niestety prawda jest taka, że tu właśnie się zaczął. Energetyka siadła, kolka się wzmogła, tempo siadło o blisko 20sekund, a mi odechciało się biec. Na punkcie odżywczym, na 25km stanąłem po raz pierwszy. Dobiegła do mnie wolontariuszka, podała wodę, a ja usiadłem na krawężniku. W tym momencie postanowiłem zejść z trasy. Jednak odezwał się mój charakter dając kopa w dupę. Wstałem chwilę po tym jak, wyprzedził mnie zawodnik biegnący za mną. Postanowiłem spróbować raz jeszcze. Tempo było jednak już znacznie wolniejsze, 4:05-4:15 w zależności od ukształtowania terenu.

12039085_888944361141239_3459312821155462269_o

Ponownie minąłem gościa, znów byłem 5! Co z tego, kiedy nie miałem sił biec już teraz, a przede mną było jeszcze 15km? Na punkcie z wodą, na 27,5km zszedłem po raz drugi. Padłem na poboczu, wyłączyłem zegarek i zdecydowałem się tu właśnie zakończyć maratońskie zmagania. Wyprzedzali mnie kolejno zawodnicy, którzy biegli za mną. Leżałem tak niemal 5minut. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że tylko dlatego, że na tym, i na poprzednim punkcie nie było karetki, która mogłaby mnie odwieść na metę, ukończyłem ten bieg. Te 5minut to była cała wieczność, milion myśli w głowie, mój waleczny charakter nakazał jednak podjąć próbę po raz kolejny. Dziś wiem, że to była dobra decyzja. Jak to powiedział mój trener po tym starcie: „jeśli Ci nogi nie urwało, biec musisz”. Poddanie się mogłoby mieć znacznie gorsze, psychologiczne skutki. Wróciłem na trasę na 8 pozycji. Jednak kilkanaście minut później pojawiły się skurcze mięśni. Wtedy postanowiłem już tylko ukończyć ten bieg, bez względu na miejsce. Przeplatałem bieg ze żwawym marszem, nie zwracając uwagi na wyprzedzających mnie kolejno zawodników. Tak właśnie wyglądały ostatnie ponad 12km tego biegu. Nawet nie chcę wracać do tego myślami, co wtedy czułem, gdzie były moje myśli. Chcę o tym jak najszybciej zapomnieć, bo tego dnia nie udało się wszystko, co tylko mogło się nie udać.

Dziękuję Bogu, że w ogóle dotarłem tego dnia do mety.

Nie podołałem fizycznie, lecz zahartowałem głowę. Pomimo to jednak startu do udanych zaliczyć nie mogę. Czas 3:04 i 19 m-ce to nie jest to, co chcę biegać dlatego zapowiadam rewanż. Jeszcze nie wiem dokładnie kiedy to nastąpi ale kiedy tylko się dowiem, na pewno o tym poinformuję.

Dziękuję Wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki, dopingowali i byli ze mną tego dnia. Przepraszam, że zawiodłem. Nie pozostaje mi teraz nic innego, jak tylko przełknąć tą gorzką pigułkę. To jeszcze nie koniec…

12002284_817188888380084_5452136768096685418_n