18. PKO Poznań Maraton, czyli jak bardzo może się nam nie udać.

W pierwotnym założeniu tekst ten miał opisywać chwile równej lecz zaciętej walki z czasem i rywalami. Rzeczywistość zweryfikowała go jednak dość brutalnie. Na tyle bardzo, że zamiast opisu tryumfu będzie to raczej instrukcja „jak nie biegać maratonu”. No ale cóż, taki jest sport i trzeba się z tym pogodzić.

Wiosną, kiedy w rozmowie z Piotrem OwocBiega padło hasło #Breaking2h35m wydawało się być zupełnie realne do wykonania. Tym bardziej, że przez te kilka miesięcy nabrałem kolejnych doświadczeń, a same przygotowania szły nawet przyzwoicie. Powiem więcej, bezpośrednio przed startem czułem się mocny jak nigdy wcześniej. Na treningach noga kręciła aż miło, bywały nawet jednostki na których musiałem wyhamowywać, by czasem nie wypykać się już przed zawodami. Nabrałem świeżości, pilnowałem diety, wagi i parametrów składu ciała. Korzystałem nawet z usług masażysty i fizjoterapeuty, by wszystko dopięte było na ostatni guzik i dnia 15.10.2017r. stanąć gotowym w 100% na starcie 18. PKO Poznań Maratonu i z hukiem powrócić, po dwóch latach nieobecności na imprezę, która zakrzewiła we mnie miłość do maratonu.

Dziwne rzeczy działy się jeszcze przed wystrzałem startera. Po prostu nie startowaliśmy J Czas mijał, a my staliśmy w swoich strefach czekając na odpowiedni sygnał. Po ponad kwadransie, idąc śladem innych uczestników wyszedłem ze swojej strefy ponawiać rozgrzewkę, którą przeplatałem ponownymi, stresogennymi wizytami w toalecie. Całe to oczekiwaniem trwało ponad 45min., wtedy dopiero wystartowaliśmy. Początek biegu nie wskazywał takiej rzezi. Nogi były lekkie i rześkie. Biegłem bardzo swobodnie bynajmniej takie miałem wrażenie. Pierwsze i jak się później okazało kluczowe dla moich losów na tym wyścigu problemy pojawiły się jeszcze przed półmetkiem. Poczułem jakby ktoś zarzucił mi kotwicę. Tętno wystrzeliło do wartości 95-97%HrMax, tempo zaczęło gwałtownie spadać, a towarzysze odjechali zostawiając mnie samego. To jednak nie był koniec moich problemów. Kilka kilometrów dalej, na terenach poznańskiej Malty, dopadły mnie pierwsze kurcze mięśni. Od tamtego momentu jedyne o co walczyłem, to ukończenie biegu. Wbrew pozorom nie było to takie proste. Napięcia mięśni wykręcały nogi moje do nienaturalnych pozycji. Kiedy bolało bardzo maszerowałem, a kiedy ból choć trochę ustępował próbowałem biec. I tak w kółko, przez ostatnie 17km, aż do samej mety…

Co mogło być przyczyną tej sromotnej klęski? Opóźnienie startu? Wielokrotnie powielana rozgrzewka? Deficyt energetyczny z tym związany? Czy może spieprzyliśmy coś w przygotowaniach? A może zżarła mnie presja wyniku? Nadal nie wiem… dlatego tutaj właśnie stawiam kropkę pozostawiając to sobie i trenerowi do głębszej analizy.

Nade wszystko dziękuję za doping!