Goraj Morena Trail, to jak spotkanie gołej d…y z batem.

Ci, którzy znają mnie bardziej wiedzą, że czasami podejmuję się wyzwań niekonwencjonalnych, niestandardowych, a czasami wręcz szalonych. Jednak w całym tym szaleństwie dopatruję metody, która dostarczając coraz to nowych bodźców ma stanowić o rozwoju moim, jako biegacza, trenera i działacza. To właśnie było główną pobudką do podjęcia wyzwania, jakim był Goraj Morena Trial, czyli najtrudniejszy wyścig terenowy rozgrywany na nizinie, z jakim przyszło mi się mierzyć. 

Wszystko zaczęło się od tego, że przypadkowo dane mi było poznać organizatorów owego wydarzenia. Dopytałem o kilka kwestii, pogadaliśmy kilkanaście minut i to wystarczyło, by zasiano ziarenko, które to kiełkowało do czasu, aż zdecydowałem się z tym zmierzyć. A było to niespełna tydzień przed wyścigiem. Niby wiedziałem, że spodziewać się należy naprawdę trudnego ścigania, w końcu 22km i ponad 400m przewyższeń to nie przelewki jednak takiego zajazdu, jaki tamtego dnia spotkał trudno było przewidzieć. To była chyba największa biegowa orka, jaką zafundowałem sobie w dotychczasowych życiu albo przynamniej jedna z największych, które zapadły mi mocno w pamięci. Ale taki właśnie był plan: nie kalkulować, iść mocno i nie odpuszczać, choćby nie wiem co. 

Tak właśnie było! Mocne otwarcie biegu i kilkuminutowy, delikatny profil w górę wyselekcjonował niewielką, czteroosobową grupę, która tego dnia zawalczyła o najwyższe laury. W grupie tej, w początkowej przynajmniej fazie tempo podawałem ja, sam osobiście. Żwawe, jak na ukształtowanie terenu tempo szybko zgubiło dwóch kolejnych rywali. Wtedy wiadomo już było, że we dwoje, pomiędzy sobą stoczymy bój o zwycięstwo. Przynajmniej tak sądziłem. Na około 6km pojawił się pierwszy, krótki lecz bardzo stromy i techniczny podbieg, który uświadomił mi z kim przyszło mi się tego dnia mierzyć. Ja opluty od łapania oddechu, z jęzorem zwisającym do pasa ledwo wtarmosiłem się na górę, a rywal w tempie i z gracją górskiej kozicy wskoczył na górę robiąc w moment kilka metrów przewagi. Wtedy dotarło do mnie, że do czynienia mam z kimś znacząco obieganym w górach. Przez kilka kolejnych kilometrów utrzymywałem jeszcze rywala w zasięgu wzroku, jednak z każdym kolejnym podbiegiem, a trasa ta zdecydowanie w nie obfitowała, traciłem kontakt. Pomimo walki na każdym podbiegu, szaleńczego tempa na płaskim i walki do ostatniego metra trasy nie byłem w stanie dogonić rywala. Na metę wbiegłem jako drugi zawodnik, z kilkuminutową stratą do zwycięzcy i podobną przewagą nad trzecim zawodnikiem. 

Tego dnia cieszyłem się z trzech rzeczy. Po pierwsze: z miejsca w generalce, bo podia cieszą zawsze. Po  drugie: z walki i charakteru, którego pokazałem na trasie nie odpuszczając do samego końca. Po trzecie: z przetarcia przed planowanym powrotem na trasę poznańskiego maratonu oraz pierwszego, poważnego dla mnie ścigania w górach, które nastąpi już za kilka tygodni.

Mam nadzieję, że skumulowanej tym wyścigiem motywacji wystarczy do zapisania kart dopełniającego się sezonu. Trzymajcie kciuki!