Jak splot niefortunnych zdarzeń może pokrzyżować najważniejszy start sezonu?

Decyzja o moim udziale w 45. Dębno Maraton zapadła jeszcze przed końcem roku. Od tamtego czasu, z klapkami na oczach, robiłem wszystko by zrealizować projekt #Breaking2h35m. Po nieudanym występie w Poznaniu nie chciałem piętnować sobie dodatkowego napięcia mediami dlatego trzymałem to w tajemnicy. Jedynie niewielka liczba osób, będących ze mną blisko wiedziała jakie mam plany na ten rok. I tak naprawdę wszystko szło pod nitkę. Dokładnie tak, jak tego oczekiwałem do nocy z piątku na sobotę, do nocy na dzień przed startem.

Wtedy pojawiły się problemy. Lila złapała jakiegoś wirusa, czy inne zatrucie, które eksplodowało w nocy. Nie spała, ganiała do toalety, miała jakieś dziwne boleści brzucha. A ja, niestety coś od niej podłapałem. Nie przespałem prawie całą noc i choć jakieś dolegliwości bólowych żołądka nie miałem, chwycił mnie potworny ból głowy, który trzymał mnie cały dzień. Kręciło mi się w głowie i nie miałem apetytu. Wiedziałem jednak, że jeśli nie będę tego dnia jadł, to tak naprawdę wyjazd do Dębna nie będzie miał sensu. Więc wciskałem na siłę obiad, kolację i modliłem się żeby do dnia następnego mi przeszło.

W niedzielny poranek głowa bolała już tylko lekko, więc podjąłem decyzję że mimo wszystko jadę. Uwierzcie mi, że naprawdę ciężko jest zrezygnować ze startu, do którego trenowałeś kilka miesięcy nie zważając na przeciwności losu, niepogodę, czy inne utrudnienia. Były jednak dwie niewiadome. Raz, jak mój organizm odczuł dolegliwości dnia poprzedniego. Dwa, jak zareaguje na pogodę, która tego dnia bardziej nadawała się na plażę, niż ściganie. A już tym bardziej nie na dystansie maratonu.

Start następował o godzinie 11:00. Początek biegu układał się nawet po mojej myśli. Złapałem ciekawą grupę, trzymaliśmy satysfakcjonujące tempo. Dokładnie takie, jakim należało pobiec na #Breaking2h35m. Biegła nas czwórka. Dwóch znanych mi Łukaszów plus jakiś starszy zawodnik z Białorusi. No i co ważne byliśmy pierwszą grupą pościgową za grupą liderów i faworytów do zwycięstwa w biegu. Wszystko układało się perfekcyjnie. Półmetek minęliśmy, kiedy zegar wskazywał 1:17:20. Czułem, że dam radę to zrobić. Problemy pojawiły się po około 25km. Wtedy powoli zaczęła rozsypywać się nasza grupa. Ja na całe szczęście wytrzymałem to tąpnięcie i w dalszym ciągu kontynuowałem swój własny wyścig choć tempo powoli przestawało być komfortowe. Jednak nie było jeszcze powodu do paniki. Ta wdarła się dopiero kilka kilometrów dalej. Niedługo po minięciu 30km nagle opadłem z sił. Zupełnie. Do tego stopnia, że na jedynym jedynym niewielkim wzniesieniu na trasie postanowiłem przejść do marszu i tam spokojnie skonsumować żel. W tym czasie dogonił mnie jeden z wcześniejszych kompanów. Ruszyłem za nim! Dalej już nieco wolniejszym tempem ale jednak poruszaliśmy się przed siebie. Blisko dwa kilometry dalej znajdował się punkt odżywczy oraz taśma do pomiaru czasu. Przebiegając przez nią po raz pierwszy zakręciło mi się w głowie. Nie wiem czy był to efekt osłabienia, zmęczenia, czy lejącego się z nieba słońca. W każdym razie, nie chcą się wywrócić, stanąłem ponownie. Podszedłem do stołu z wodą wypiłem jeden, drugi, trzeci kubek wody. Dwa kolejne wylałem na siebie. Zimna woda trochę mnie otrzeźwiła i ruszyłem dalej. Rywal nie zdążył daleko odjechać, więc trzymając go w zasięgu wzroku podążałem za nim. Kawałeczek dalej znajdował się ostatni zakręt, po którym zostawała tylko długa prosta powrotu do miasta. Na moje i innych nieszczęście, niestety zupełnie odkryta. Skąpana w pełnym słońcu. Tam mój bieg powoli przestawał być biegiem. Tempo przemieszczania gwałtownie spadło do wartości 4:10-4:20min/km. Czułem się fatalnie, totalnie wypłukany z sił. Co chwilę dopadały mnie zawroty głowy. To one sprowokowały, że dalszy bieg odbywał się już tylko metodą małych celów. Biegłem od jednego punktu odżywczego, do kolejnego. Tam maszerowałem przez moment, piłem wodę, polewałem się i ruszałem dalej. Tam też niestety zacząłem tracić miejsca. Najpierw wyprzedziły mnie dwie czarnoskóre dziewczyny, które goniły liderkę. Tak wyprzedziła mnie kilka kilometrów wcześniej, potem pojedynczy mężczyźni. Marzyłem, by to cierpienie się już skończyło. Wiedziałem, że z wyniku i tak już nici, a tak naprawdę to był dla mnie jedyny cel, który pragnąłem tego dnia zrealizować. Cała reszta już nie miała znaczenia. Na 38 kilometrze, po wbiegnięcie do samego już Dębna dostałem lekkiego motywacyjnego kopa od Lili, trenera i kibiców, którzy wydzierali się próbując wykrzesać ze mnie jeszcze troch ę mocy. Przyznam, że nawet trochę podziałało, bo kilkaset metrów pociągnąłem. Potem jednak, kiedy doping ucichł i zostałem sam, znowu siadłem. Tam dogoniła mi Karolina, która tego dnia okazała się najlepszą wśród polek, zdobywając tym samym tytuł Mistrzyni Polski. Postanowiłem się z nią zabrać. Obiecałem sobie, że już do końca. Przez moment pobiegłem za nią, po czym wykazałem odrobinę dżentelmeństwa i wyszedłem trochę i ją poprowadzić. Jednak po kilkuset metrach zamroczyło mnie do tego stopnia, że omal się nie przewróciłem. Zszedłem na bok, by przepuścić Karolinę. Mimo wszystko maszerowałem, próbując opanować wirujący obraz przed oczami. Długo nie odpuszczało. Przez moment nawet się przeraziłem, że mogę nie ukończyć biegu. Do mety pozostawały niespełna 3km, a ja nie miałem już w sobie nic, co pchałoby mnie do mety. Z tej bezpośredniej końcówki pamiętam już tylko jedno zdarzenie. Biegnącego obok kolesia, który poklepał mnie po plecach mówiąc: „Dawaj ze mną, złamiemy te 5godzin! Razem!” Więc wyobraźcie sobie, jak musiałem na tym 41km wyglądać! Jedyne o czym wtedy marzyłem to skończyć ten bieg i zrobić to w zdrowiu. Nie było wymarzonego wyniku, więc reszta nie miała już znaczenia. Nieważne było czy skończę w 2:45, 2:50 czy nawet nie złamie trzech godzin. Chociaż nie, 3 godziny to byłaby totalna katastrofa, tego bym nie zaakceptował. Kilka chwil potem doczłapałem się do mety. Z tamtą wolontariusze odprowadzili mnie na ławkę znajdującą się niedaleko, gdzie mogłem chwilę odpocząć. Chwała im za to, bo sam nie dałbym rady. Wtedy dołączyli do mnie Lila i Adam.

Analizując wczoraj wszystkie parametry fizjologiczne i przebieg samego biegu stwierdzam, że tak naprawdę raczej nie popełniliśmy błędu. Fizycznie czułem się dobrze, tętno zachowywało się bardzo racjonalnie, więc aż tak potężna bomba nie powinna mieć miejsca. Dziś mamy drugi dzień po tej katastrofie, a ja czuję się tak świeżo, jakbym co najwyżej jakiś zakres w weekend biegał, a nie królewski dystans. Jednak tego dnia nie byłem sobą. Porażka jest o tyle dotkliwsza, że dziś już mam świadomość, o co tak naprawdę walczyłem. To nie tylko #Breaking2h35m ale również ósma pozycja w klasyfikacji generalnej, którą przez znaczną część dystansu utrzymywałem oraz tytuł najlepszego Polaka w najstarszej i jednej z najbardziej prestiżowych imprez maratońskich w Polsce.